Kiedy po powrocie z USA usłyszałam, że szykuje mi się kolejny wyjazd służbowy, byłam szczęśliwa. Kiedy usłyszałam, że będzie to Wenecja, byłam już wniebowzięta. Miasto jest turystycznym kierunkiem dla 30 milionów ludzi rocznie, teraz już wiem że nie bez powodu. Jedyne czego nie mogę pojąć to dlaczego Marco Polo – ojciec podróży – chciał kiedykolwiek opuścić to miejsce i udać się w dalekie wyprawy po świecie. To najbardziej romantyczne i urokliwe miejsce w jakim byłam. Jednak wszystko psują ludzie, ale o tym zaraz.
Zastanawiając sie jak opisać miasto w którym byłam przez 4 dni, miałam pustkę w głowie. Może dlatego że niefartownie nazwałam w myśli Wenecję MIASTEM. Te które znam chorują na nadmierny ruch uliczny, szum i słabej jakości powietrze zanieczyszczone różnego rodzaju przemysłem i działalnością elektrowni. Wenecja to nie MIASTO, to idylla pozbawiona samochodów, korków, pasów, świateł, spalin. „Ruch uliczny” to promy, łodzie i gondole pływające w kanałach lub między wysepkami. I jak tu się nie zakochać?

Pierwsze zaskoczenie to, dojazd z lotniska Marco Polo, który jest bardzo urozmaicony. Do miasta można dostać się taksówką, autobusem, koleją lub tramwajem wodnym. Każda z tych opcji będzie droga, więc nie dam złotej rady jak przemieszczać się po taniości. Ostatnio czytałam, że z najdroższych miast do zwiedzania Wenecja plasuje się na zaszczytnym 3 miejscu. Dojazd jedno- i dwuśladami kończy się na Piazzale Roma, skąd miasto można eksplorować na pieszo lub tramwajami wodnymi (vaporetto). Nawet rower nie będzie tu rozwiązaniem ze względu na liczne mostki, pozbawione wjazdów.
Pierwsze kroki skierowałam na szklany most Ponte della Costituzione, idąc w stronę dzielnicy Santa Croce, gdzie znajdował się mój apartament. Wzdłuż Canale Grande roztaczał się niesamowity widok na kościół Chiesa di San Simeone Piccolo, który był tylko początkiem moich westchnień. Wenecja to była miłość od pierwszego wejrzenia. Idąc tymi pięknymi uliczkami nie mogłam przestać się zachwycać, a pomyśleć że przed wyjazdem myślałam, że to zwyczajne, banalne miasto na wodzie.
Z racji późnego lotu, było już ciemno, więc czas zwiedzania dobiegł końca i jedyne co zdążyłam jeszcze zrobić tego dnia to zjedzenie pizzy i wypicie kieliszka lokalnego czerwonego wina.

Kolejny dzień zaczęłam kiedy moi towarzysze podróży jeszcze spali. Wzięłam ze sobą sportowe ciuchy, więc postanowiłam przebiec się kawałek. Problemem okazała się zawiłość uliczek i brak znajomości miasta. Jedyne znaki, które były w zasięgu mojego wzroku prowadziły na Ponte di Rialto i Piazza San Marco, więc obrałam ten kierunek. Po przebiegnięciu 2 kilometrów uroczymi alejkami dotarłam do targu rybnego.
Można tu znaleźć nie tylko ryby, ale również owoce morza i warzywa. Zapach nie zachęca do dłuższego przebywania w okolicy, ale sam widok, świeżość i różnorodność asortymentu jest imponująca.


Po przebieżce między stoiskami dotarłam do mostu Rialto. Jest to chyba najbardziej znany most w Wenecji. O tej porze nie było na nim prawie nikogo, więc mogłam w spokoju napawać się widokiem i zrobić kilka zdjęć.
Po drugiej stronie kanału zostało mi do przebiegnięcia dosłownie kilka metrów i już byłam na Placu św. Marka. Cisza, spokój, gołębie i przepiekne budowle. Idąc dalej, w stronę nabrzeża i Pałacu Dożów spostrzegłam jedynie pary robiące zdjęcia ślubne oraz przypadkowe osoby polujące na wschód Słońca. Godzina 7.50 i wstpaniały widnokrąg oglądany przeze mnie i jakieś 10 osób.



Czytałam przed wyjazdem, że żeby zobaczyć cokolwiek w Wenecji przed przyjściem ludzi, trzeba być o 5 rano na mieście. Ja byłam przed 8 i tłumy nawet się nie zbierały do zwiedzania. Jednak kiedy przyszłam tu tego samego dnia, tylko po 12 nie poznałam tego miejsca. Wszędzie był gwar, pełno ludzi, liczne stragany z pierdołami i przepychanie się przez tłum. Wszystko zależy od miesiąca w którym się odwiedza miasto i nie chcę wiedzieć jak jest w szczycie sezonu.
Na początku nie chciało mi się wstać na to bieganie, potem nie żałowałam i na pewno utkwi mi to w pamięcia na długie lata. Wczesne wstawanie mi się opłaciło, bo gdy następnego dnia poszłam zobaczyć wschód z koleżankami w dokładnie tym samym miejscu, na niebie zobaczyłyśmy tylko chmury.
Po 5 przebiegniętych kilomatrach, prysznicu i szybkim śniadaniu, byłam gotowa pójść po raz kolejny zobaczyć Plac. To doświadczenie było zupełnie inne, ponieważ nie tylko na placu ale też w uliczkach i na każdej wolnej przestrzeni stali ludzie: turyści, kelnerzy zapraszający na espresso, straganiarze próbujący wcisnąc bubel. Brak wolnej przestrzeni i powietrza sprawił że chciałam uciekać, ale kontynuowałam tą wycieczkę, nie poddając się emocjom.


Znów byłam na Placu, stojąc w godzinnej kolejce do Bazyliki św. Marka. Wewnątrz budynek jest nieco zbyt ciemny. Ciężko dostrzec detale, ponieważ zwiedzanie jest oganiczone przez taśmy i praktycznie nigdzie nie można wejść. Jest to przeciwieństwo tego co zobaczyłam rok wcześniej w mediolańskim Duomo Milano. Co prawda wejście do Duomo kosztowało 12€, ale obejmowało wyjście na dach i taras, wstęp do zamku Sforzów i muzea. W Wenecji samo wejście było bezpłatne, dodatkowo można było dokupić wejście na Złoty Ołtarz (nie polecam, 2€ za patrzenie się na pozłacaną blachę) oraz wejście na taras widokowy katedry za 5€, reszta muzeów oczywiście płatna dodatkowo.
W ogóle ciężko nie powiedzieć, że Włosi chcą zarobić na wszystkim. Samo pływanie gondolą kosztuje 80€ za 30-40 minut przyjemności, na którą sobie nie pozwoliłam. Wszędzie w restauracjach i podrzędnych knajpach 2-3€ coperto, płatne od osoby za nakrycie stołu, a kilka razy nie dostałam widelca. Dodatkowo wszyscy są gburowaci i niemili. Znajomi zostali wyproszeni z restauracji, bo usiedli przy ostatnim wolnym stoliku uciekając przed deszczem. Zamówili frytki, espresso, piwo i wodę. Po czym do knajpy weszła grupa, która chciała zjeść obiad, więc kelner wyprosił moich znajomych, bo miałby słabszy zarobek. Wszystko jest dodatkowo płatne, łącznie z uprzejmością.
Bądź pewny, że dostaniesz rachunek zanim o niego poprosisz. Nie ma szans na powolne jedzenie i siedzenie cały wieczór w knajpie nad brzegiem kanału. Kelner stoi nad Tobą i podchodzi milion razy zapytać czy już skończyłeś, aż ostatecznie przynosi rachunek, żeby się Ciebie pozbyć. Najlepiej jakbyś przyszedł, zjadł w 5 minut, albo nic nie zamówił i zostawił 30€. Dlatego czuję konflikt wewnętrzny myśląc o tym pięknym mieście – byłoby jeszcze piękniejsze, gdyby nie ludzie.
Po zwiedzeniu Bazyliki, zrezygnowałam ze stania w kolejnej kolejce, więc postanowiłam zjeść obiad. Zamówiłam pizzę w knajpce zbierając siły na dalsze zwiedzanie. Nie ma praktycznie miejsca na uboczu i w zaciszu, także można powiedzieć że jadłam lunchyk z setkami turystów gapiących mi się w talerz. No ale nikt mi nie odbierze smaku włoskiej pizzy i ekstazy którą przeżywały moje kubeczki smakowe w tamtym momencie.
Po lunchu przyszła pora na Pałac Dożów. Przy wejściu dziedziniec nie różnił się zbytnio od tego na Wawelu, wszystko miało jasne kolory i było czyste i dopracowane. Wewnątrz pałacu i większość komnat zdobiona była pięknymi freskami, a widoki z okien dosłownie zwalały z nóg. Pobyt w obiekcie zajął mi prawie 2 godziny, więc po wyjściu zaczęło się już ściemniać. Dzień zakończyłam deską serów i prosecco.





Kolejny dzień zaczęłam od przemarszu na Plac św. Marka skąd wyruszyłam na wyspę Burano. Podróż promem zajęła prawie 50 minut, więc przed 9 rano dotarłam na miejsce. O tej porze również nie było turystów, oprócz mnie i moich towarzyszek spotkałyśmy może 5 osób. Szybkie capuccino i croisant czekoladowy lekko rozbudziły nas do dalszej wędrówki.
Akurat rafiłyśmy na przejaśnienie i nad kanałkami zaświeciło poranne Słońce. Każdy domek jarzył się od żywego koloru. Co ciekawe, domy w Burano pomalowane są we wszystkie kolory tęczy i powinny być odświeżane przez właścicieli co pół roku. Jeśli mieszkaniec chce zmienić kolor domu, musi powiadomić władze i uzyskać pozwolenie. UWAGA! Spam zdjęć, ale nie da się tego opisać słowami.





Dodatkowo Burano słynie ze szkoły i ręcznej produkcji koronki, tradycji aktualnie kontynuowanej przez starsze pokolenia. Muzeum koronki jest dosyć skromne, ale po obejrzeniu krótkiego filmiku doceniam kunszt i pracę włożoną w powstanie nawet najmniejszych splotów.

Po wyjściu z muzeum idąc miastem zobaczyłam starszą panią w okienku plecącą niteczki, tworzącą kolejny wzór. Nie mówiła po angielsku, ale bardzo chętnie opowiedziała nam o tym jak tworzyć wzór motyla, nie zwżając na to że nie rozumiemy kompletnie nic po włosku. Zaprosiła nas do siebie, żebyśmy mogły zobaczyć jak wygląda jej mieszkanie i pokazała nam zdjęcia z młodości. To była na prawdę piękna kobieta! Trochę mnie wzruszyło jak ciepło nas przyjęła, na koniec ucałowała i uścisnęła, pozostałam pod wrażeniem jej otwartości.

Kolejne kroki skierowałyśmy nad brzeg wody, żeby podzielić się świeżą foccacią z pomidorami i prosecco. Wspaniały relaks i chwila odpoczynku przydała się, żeby nabrać siły na kolejną wyspę.
Nastęnie kolejnym promem udałyśmy się na Murano – miasto szkła. Bardziej od Burano przypominało samą Wenecję, budynki były w bardzo podobnym stylu. Zwiedziłyśmy miejscowe Muzeum Szkła, w którym polecam zwrócić uwagę na żyrandole, które byly chyba najciekawsze z całej wystawy. Po wyjściu zaczęła się burza, więc wskoczyłyśmy w pierwszy lepszy prom na Wenecję.



Deszcz padał również tu, ale przy odrobinie determinacji i wzajemnej motywacji, ubrane w płaszcze przeciwdeszczowe poszłyśmy na dalsze zwiedzanie miasta. Poszukiwanie magnesów na lodówkę i zawieszki do kluczy zabrało nam większość wieczoru. Po drodze wstąpiłyśmy do urokliwego antykwariatu, pachnącego kurzem i starymi książkami, kończąc wieczór makaronem i winem.




Wenecja dała mi wszystko czego chciałam. Jednego dnia odpoczęłam w pełni Słońca, kolejnego obserwowałam chmury deszczowe i mokre chodniki. Zobaczyłam 50 wcieleń, 50 cieni i 50 twarzy jednego miasta. Krocząc licznymi, urokliwymi uliczkami zgubiłam się już pierszego wieczoru, tym samym odhaczając pierwszy punkt każdego wyjazdu. Fascynacja i głęboki oddech, oderwanie się od rzeczywistości. W takich warunkach nawet wczesne wstawanie mi nie przeszkadzało.
Wenecja została moją bardzo udaną, pierwszą randką. Biegłam do niej, bo nie mogłam doczekać się spotkania. Chłonęłam każdą informację, którą mi opowiadała. Zachwycałam się nią w każdej minucie i nie miałam dość. Pozostawiła po sobie niedosyt i chęc kolejnego spotkania.
Jedna myśl na temat “Moje serce zostało w Wenecji”