Pobudka o 5.30,chyba nikt tego nie lubi. Inaczej jest jednak wstać ze świadomością, że jest się na urlopie i zaraz rusza się w kolejny trip, a po drodze czeka milion przygód, które są wielką nieznaną. Szybka zbiórka i wyjazd z miasta przed godzinami szczytu pozwoliły nam uniknąć stresu związanego z ryzykiem niedostosowania się do zwyczajów panujących tu na drogach.
Sama trasa była bardzo dobra i nawet się nie dłużyła. 150 kilometrów z cudownymi widokami i drogą przechodzącą przez góry i doliny, wiodącą przez wiadukty i mosty tuż nad przepaścią. Podczas jazdy pomyślałam, że w Polsce jest teraz 0 stopni, a tu? Mimo że rano kurtka była raczej niezbędna, to już po chwili otworzyliśmy okna w samochodach, żeby wdychać ciepłe powietrze.


Trasa Cagliari – Santa Maria Navaresse, Sardynia
Po ponad 2 godzinach dotarliśmy do miejsca docelowego, w którym mieliśmy zostać przez dwie kolejne noce. Dosyć niewielkie miasteczko na wschodnim wybrzeżu nie zostało przez nas wybrane przypadkowo na bazę wypadową. Okolice Santa Maria Navaresse i sąsiedniego Arbatax to najcieplejsze miejsca na wyspie.
Z wpisu o Wenecji możesz dowiedzieć się jak do tej pory odbierałam włoską gościnność, a raczej jej brak. Nasi gospodarze w Santa Maria, Franco i jego mama pomogli mi zrozumieć, że tak jak u nas górale, tak ludzie na lądzie są nastawieni głównie na zarobek, a Sardynia to zupełnie inne miejsce niż cała Italia. Ludzie są tu przyjaźni i pomocni, potrafią Cię ugościć i dać coś z siebie nie oczekując nic w zamian.
Pierwsze spotkanie z Franco i już dostaliśmy zaproszenie na kawę u niego w domu. Nie spodziewałam się jednak, że wypijemy ją na tarasie z widokiem na zatokę. Wszyscy zaczęliśmy się śmiać i niedowierzać w szczeście które nas spotkało. Nasz wspaniały gospodarz nie dość, że zaprosił nas do swojego domu, poczęstował espresso, to jeszcze pokazał kilka map, opowiedział o kilku atrakcjach, które możemy zobaczyć i pokierował w stronę marketu oraz opowiedział o lokalnych daniach. Wiele razy wyjeżdżałam, ale nigdy nie spotkałam się z tak ciepłym przyjęciem.


Przy okazji miłej rozmowy, załatwiliśmy również interesy– czyli lokalne wino w atrakcyjnej cenie. Franco obiecał nam przynieść bordowy trunek z lokalnej winiarni od znajomego, więc rozrywkę na wieczór mieliśmy już zapewnioną.
Sam domek jest bardzo uroczy i przytulny. W środku znajduje się spory salon, w którym jest dostatecznie dużo miejsca dla szóstki osób, a nawet kawałek parkietu do tańca. Przy samym balkonie rośnie drzewko pomarańczy – owoce dostępne na wyciągnięcie ręki. Duże okiennice robią klimat włoskiej riwiery, wszystko w bardzo dobrej cenie 65zł/noc. To wszystko sprawiło, że nie mogłabym nie polecić noclegu i gościny w Holiday House u Franco.


Nasz gościnny Włoch sprawił, że czas na moment się dla nas zatrzymał. Po długiej drodze marzyłam o spędzeniu chociaż chwili na nic nierobieniu, jednak trzeba było dalej ruszać w drogę. Szybka przebiórka, plecak na barki i zaczęliśmy nasz trekking.
Początkowo szliśmy przez miasto, podziwiając po drodze piękne domy, port i morze, oczywiście z tarasu widokowego, których jest na Sardynii chyba milion. Weszliśmy od razu na trasę do Pedra Longa, czyli ogromnej masy skalnej wystającej z błękitnych fal. Zboczyliśmy nieco z trasy, żeby zejść po stromych schodach i znaleźć się na skałkach. Chwilę odpoczęliśmy, aby zawrócić i pokonać te same schody tym razem pod górę.





Przy wejściu na docelowy szlak czekała na nas niepozorna furteczka. Od razu wiedziałam, że trafilismy w dobre miejsce. Nie przekalkulowaliśmy jednak czasu do zachodu Słońca i przeceniliśmy nasze możliwości.
Trasa nie była ciężka, jednak nie wiedzielismy, że jest aż tak długa, a nasze skromne rezerwy wody i brak porządnego śniadania już niedługo dadzą o sobie znać.
Szlak jest piękny, z każdego miejsca widać lub słychać morze. Po drodze mijaliśmy drzewa obfitujące w owoce i kwiaty, widać grudniowa aura nie dosięga Wyspy Wiecznej Młodości. Napotkane w zaroślach kozy nadawały nam rytm marszu podzwaniając dzwonkami zawieszonymi na szyjach. Widoki były cudowne, jednak nie równały się z naszą radością po dotarciu na miejsce.



Sosna w trasie, szlak Pedra Longa, Sardynia



Pedra Longa jest piękną i majestatyczną skałą, wspaniale było ją zobaczyć na żywo. Na miejscu jest knajpa, w której mieliśmy nadzieję zjeść coś ciepłego i ruszyć w drogę powrotną. Niestety okazało się, że tego dnia jest zamknięta impreza, więc prowiantu nie dostaniemy. Każde z nas czuło już jak narządy zaczynają zjadać się nawzajem. Z żołądkami przylepionymi do kręgosłupów ruszyliśmy w drogę powrotną, widząc ostatnie ślady Słońca na niebie.
Mieliśmy już wtedy 12 km na koncie, a czekało nas jeszcze 8km drogi w tym więszość pod górkę. Postanowiliśmy rozdzielić się na 2 teamy: jeden poszedł „skrótem” przez góry, drugi natomiast miał iść wzdłuż drogi asfaltowej w nadziei na złapanie stopa. Ja wylądowałam w drużynie numer 1 i rozpoczęła się nasza tułaczka w ciemności.
Decyzja dotyczaca wędrówki przez góry była nieodpowiedzialna i ryzykowna, nikt nie wiedział co możemy spotkać po drodze. Jednak w tamej chwili o tym nie myśleliśmy, tylko parliśmy do przodu żeby przywitać się z ziemią obiecaną, czyli Santa Maria Navaresse.
Team 1:
Wchodząc w góry zastała nas kompletna ciemność. Telefon padł mi już godzinę temu, została mi tylko latarka – czołówka o bardzo słabym świetle. Droga dłużyła się, prowadząc raz pod górę, raz w dół, co i raz zaskakując stromymi i śliskimi skałkami. Kolega cały czas pilnował trasy i mówił, że zostało tylko 1,5 godziny marszu, co pół godziny odejmując jedynie 10minut.
Szłam przodem, obserwując zarośla i torując drogę. Co chwilę serce podchodziło mi do gardła, kiedy tylko zobaczyłam ruch w krzakach. Za każdym razem okazywało się, że to gra cieni moich towarzyszy. Panowala tu kompletna cisza, widok na światła miasta u podnóża gór i nasza trójka idąca ślepo przed siebie. Głód już dawno przerodził się w zwierzęce łaknienie. Ze zmęczenia i zrezygnowania dostaliśmy kompletnej głupawki, śmiejąc się całą drogę, jakby był to nasz ostatni wieczór na ziemii.

Po 3 godzinach trekkingu i porządnej dawce kilometrów w nogach, doszliśmy do drogi żwirowej. Pozostało mi tylko klęknąć i ucałować ziemię. Jednak zrobiłam to zbyt wcześnie. Okazało się, że szlak prowadzi przez drogę zagrodzoną zamknietą bramą. Pomyślałam wtedy, że trzeba będzie nadrobić jeszcze kilka kilometrów naokoło i chciałam się już rzucić w morskie fale i umrzeć jak bohaterka słabego romansu.
Jednak w oddali zobaczyłam światło i zarys postaci. Godzina 20, ciemno jak w du… a pan sobie kozy karmi gdzieś poza cywilizacją. Łut szczęscia czy dar niebios? Podejdę, zapytam, najwyżej mnie zabije, albo zamieni w kozę i tak już nie mam nic do stracenia.
Jestem bardzo głupia, bo głupi zawsze ma szczęście, ale rozumu za grosz. Dlaczego tak twierdzę? Otóż przemiły Sardyńczyk od karmienia kóz, wskazał nam drogę do miasta, życząc udanego wieczoru. Pewnie już się domyślasz co to za droga.
Wcześniej wspomnianą zamkniętą bramę należało najwyczajniej w świecie otworzyć i pójść 10 minut asfaltem ku pizzy z pieca i piwa z nalewaka. Proste, prawda?
Jednak my jesteśmy zbyt kulturalni, żeby walczyć o przetrwanie i wchodzić tam gdzie zamknięte. Dotarliśmy do miasta cali i zdrowi, żeby móc dołączyć do reszty załogi.
Team 2:
Pozostała trójka poszła w stronę trasy szybkiego ruchu, idąc drogą asfaltową. Ich przygoda równiez nie należała do najbezpieczniejszych. Brak pobocza i szaleni Włosi za kierownicami swoich Fiatów nie wróżyły dobrze.
Jednak szczęście również do nich się uśmiechnęło i już po godzinie zatrzymał się samochód. W środku było dwóch młodych chłopaków, którzy krótko mówiąc mieli zaczadzone umysły świeżo wypalonym skrętem. Z opowieści moich towarzyszy wynika, że samochód był wręcz przesiąknięty ziołowym zapachem, podejrzewali nawet wykorzystanie pojazdu w celu stworzenia komory.
Mężczyźni zaproponowali im podwózkę, a z racji braku innych propozycji musieli na to przystać. Nowo poznani koledzy musieli załatwić coś jeszcze w sąsiednim miasteczku, więc zostawili ich na poboczu obiecując przyjazd za kilka minut. Cała trójka miała wtedy przeczucia, że sardyńscy rasta-przyjaciele o nich zapomną z natłoku kolorowych myśli. Jednak mylili się i weseli Włosi wrócili i podrzucili ich do miasta.
Dobra wiadomośc wieczoru: „Mom, we`re fine”. Przeżyliśmy,cała nasza szóstka. Była to niezapomniana przygoda, która utkwi nam w pamięci na długo. Kolację jedliśmy niemal w ciszy, nie wiedząc za bardzo jak podsumować to co się wydarzyło.
Czy po 20 km trekkingu mozna jeszcze znaleźć siły na cokolwiek? Oczywiscie że tak. Po przekroczeniu granicy wytrzymałości, co w moim przypadku stało się już dawno, człowiek nie może zasnąć i okazuje się że ma siłę na więcej. Wróciliśmy do domku, otworzylismy wino, które Franco dla nas przyniósł i do późnej nocy tańczylismy świętując życie, które wygraliśmy w dniu przyjazdu do Santa Maria Navaresse.
🙂
PolubieniePolubienie