Nareszcie doczekałam się pierwszego porządnego śniadania na Sardynii! Wstaliśmy jeszcze nieco zamroczeni wczorajszym lokalnym winem, żeby ucztować tuż przed południem. Świeże pieczywko, foccacia, ser, oliwki, parma, salami, pomidorki i duuużo Nutelli, do tego kawa parzona w kawiarce i towarzysząca nam przy posiłku muzyka Italian Tarantella , tworzyły klimat włoskiej uczty.

Po tak sycącym posiłku moglismy wyruszyć w kolejny intensywny trip. Dzisiejszy plan był dość napięty, udalismy się od razu w drogę do Baunei – sąsiedniej wioski, w okolicach której kryje sie wiele skarbów przyrodniczych. Droga ciągnęła się krętymi serpentynami, nie pozwalając nam rozwinąć normalnych prędkości ze względów bezpieczeństwa. Widoki z trasy były nie z tej ziemi.

Główną atrakcją tego dnia miała być plaża Cala Goloritze, którą polecił nam Franco. Po drodze wstapiliśmy jednak do Chiesa di San Pietro al Golgo, czyli małego kościółka pośrodku niczego. Przywitał nas tu sympatyczny osiołek, który oczekiwał jedzenia bardziej niż uścisków, jednak pierwszego nie mieliśmy, a drugim chętnie się podzielilismy, na złość uparciuchowi.
Sam kościół to bardzo skromna budowla, niestety w tym czasie zamknięta dla odwiedzających. Przy świątyni znajduje się kamienna formacja pełniąca niegdyś funkcję noclegową dla przybywających tu z całej Ogliastrii pielgrzymów. Mieliśmy cały obiekt tylko dla siebie, mimo kilku tysięcy turystów odwiedzających rocznie kościół w Golgo, poza sezonem miejsce to jest opustoszałe i wygląda na zapomniane przez świat.





Co czekało nas dalej? Po drodze do szlaku na Cala Goloritze jest jeszcze jedna znana atrakcja – Su Sterru, czyli Największa Znana Dziura w Europie. Tak, nie przywidziało Ci się. Pojechaliśmy do dziury.
Samo dojście było bardzo ekscytujące. Spotkaliśmy jeszcze kilka osiołków, a nawet świnki które wypasały się w pobliskiej zagrodzie. Po czym usłyszęliśmy tętent kopyt i w naszą stronę zaczęło biec stado ogromnych krów z rogami popędzanych przez byka. Wmurowało mnie ze strachu, bo takiej gromady w biegu nie zatrzyma żadna siła. Zwierzęta nas ominęły nawet nie patrząc w stronę miejsca w którym staliśmy. Po raz kolejny mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu.
Kilka kroków dalej byliśmy już przy Su Sterru. Z racji wielu wypadków śmiertelnych w przeszłości, sama dziura została zagrodzona barierką. Głęboka na około 270m, rozciągająca się w najszerszym miejscu do 40m z miejsca obserwacyjnego nie robiła jednak wrażenia. Gdybym mogła zaplanować ten dzień raz jeszcze, zapewne ominęłabym to miejsce i poświęciła wiecej czasu na trekking do Cala Goloritze.
Na drodze do Su Sterru widzieliśmy jednak krainę rodem z Hobbita. Zielone tereny podmokłe, jeziorko, wszystko jak z bajki. Do tego Słońce prażące jak pod koniec polskiej wiosny…



Do szlaku na słynną plażę Goloritze dotarliśmy po 14, więc mieliśmy około 3 godzin do zmroku. To bardzo mało czasu, biorąc pod uwagę drogę powrotną i pobyt na samym miejscu.
Trekking jest wyjątkowo piękny, krajobraz zmieniał się co chwilę jak w kalejdoskopie. Liczne formacje skalne na pewno oblegane są w sezonie przez wyprawy wspinaczkowe. Szlak nie należy do najcięższych, jednak wyrobione, śliskie skałki potrafią przysporzyć problemu. Również w naszym zespole nie udało się uniknąć upadku i kontuzji.




Tempo które założyliśmy było bardzo intensywne, ale droga jak na złość nie skracała się. W połowie drogi minęliśmy mężczyznę, który wracał już z wyprawy. Do naszych towarzysów powiedział, że powinniśmy zawrócić i że chyba jesteśmy szaleni że dopiero schodzimy z góry w stronę wybrzeża.
Po 1,5 godzinie byliśmy już 600 metrów od celu, a Słońce chowało się powoli nad doliną. Niestety musielismy zawracać. Momentalnie odczułam osobistą porażkę „trzeba było wcześniej wstać, doszlibyśmy wtedy do celu”.
Po kilometrze przemyśleń zmieniłam jednak nastawienie do sytuacji. Może to ten klimat i wpływ spokojnych Sardyńczyków, żyjących powoli i z dnia na dzień? Może to umysł zamroczony winem? Odczułam spokój, bo uświadomiłam sobie, że może nie doszłam do celu, ale przecież zobaczyłam po drodze tyle piękna. Obiecałam też sobie, że wróce tu kiedyś i dokończę wędrówkę i ta myśl pomogła mi najbardziej i po raz kolejny napełniła organizm energią i szczęściem.
Powrót był bardzo szybki i męczący. W błyskawicznej wędrówce pod góry pomagał nam widok kozłów z ogromnymi rogami, wracających z doliny. Biegały tuż przy szlaku, w odległości dosłownie paru metrów od naszej ściezki. Razem z zapadającą ciemnością stały się naszą motywacją do ucieczki w stronę samochodów.



Wspominałam już że dojazd do Baunei był ciężki? Zjazd był 100 razy gorszy. Wracanie po nieznanej drodze pełnej ciasnych zakrętów, po ciemku było okropne i stresujące dla kierowców. Po drodze wstąpiliśmy do miejscowego marketu, żeby kupić składniki na kolację. No tak, bo tego wieczoru zrobiliśmy budżetowy posiłek za 3€ od osoby. Pulpa pomidorowa, rozgotowany makaron, kiełbasa, przyprawy, czosnek, dojrzewający ser i oczywiście kolejne litry wytrawnego trunku od Franco i miejscowe piwko. Klimat zapewniły nam świeczki i muzyka.

A propos, gospodarz tuż po kolacji dołączył do naszego grona i świętował z nami kolejny wspaniały wieczór w raju. Franco raczył nas wspaniałymi opowieściami ze swoich licznych wyjazdów i z życia na emigracji. Pokazał nam swój dom, ogródek z drzewem oliwnym, cały czas opowiadając wspaniałe historie. Dostaliśmy nawet zaproszenie na kolejny pobyt, tym razem w ramach zrywania oliwek w październiku 🙂

Następnego dnia obudziło nas Słońce. Pobudka, pakowanie i smutek z powodu odjazdu… Mielismy spędzić w Santa Maria Navaresse jeszcze pół dnia, leżeć brzuchem do góry, kacować i odpoczywać po intensywnych dniach. W drodze na plażę spotkaliśmy Franco. Nie spieszył się z naszym wymeldowaniem i zaprosił na popołudniowe, pożegnalne espresso, po raz kolejny na tarasie swojego domu.
Najpierw jednak udaliśmy się do marketu po śniadanie i w stronę morza. Ciężko nie trafić na plażę w Santa Maria Navaresse. Jest widoczna z wielu punktów miasteczka. Żwirek mocno wbija się w stopy, zapewniając peeling i masaż w jednym, a sosnowy las okalający ten skrawek ziemii chroni przed hałasem ruchu ulicznego (tak, tak, sosny zawsze są tam gdzie trzeba).
Chociaż telefon pokazywał 21 stopni, wydawało się być dużo cieplej. Kąpiel na wybrzezu Morza Tyrreńskiego znajdowała się na mojej checkliście wyjazdowej. Tuż po prowizorycznym śniadaniu, wskoczyłam w morskie głebiny, szukając fal, których tego dnia niestety nie było. Lazurowa woda miała około 15 stopni, ale Sośnie i ogrzewającemu ją tłuszczykowi to nie straszne. Morska kąpiel w grudniu zaliczona!





Po plaży przyszedł czas na krótki spacer i pożegnanie z miasteczkiem. Po drodze chcielismy kupić dla mamy Franco jakiś drobny kwiatek. Wszystko było zamknięte z powodu sjesty. Poszłam poszukać kwiaciarni, lecz i tam nikogo nie było. To był moment w którym wiedziałam, że muszę zostać na chwilę złodziejką i zapomniec o moralności. „Ukradłam” doniczkę z różowym kwiatem zostawiając kasę pod inną. Mam nadzieję właścicielu, że znalazłeś zapłatę i bardzo dziękuję, że nie wezwałes Carabinieri.
Ty sposobem zanieśliśmy upominek do naszego hosta. Dostaliśmy od Franco rogaliki na drogę i obietnicę spotkania w niedalekiej przyszłości. Gospodarz poczęstował nas również lokalnym trunkiem o nazwie mirto. W smaku nie przypomina niczego, ma konsystencję nalewki, pali w gardło, ale nie jest złe. Raczej nie będę miała okazji szybko spróbować mirto własnoręcznie robionego przez starszą Sardynkę – mamę Franco.




Ostatni nocleg czekał nas w Capitanie, niecałe 30km od lotniska. Droga z Santa Maria zajęła nam 2 godziny, a na miejscu zastalismy zmrok. Nasza pani gospodarz, którą nazwaliśmy wróżką Aidą ze względu na jej styl ubioru (niczym lesna wiedźma w połączeniu z rusałką), pokazała nam nasze lokum na ten wieczór. Nie mogło byc lepiej niż u Franco, ale nie spodziewalismy się, że różnica będzie aż tak wielka. Wszędzie kurz, a miejscami nawet brud. Dziwny wystrój, łoże z moskitierą na kształt baldachimu, czerwona żarówka w salonie wystarczyły, żeby poczuć klimat agentury.


Szybko zebraliśmy się na kolację, żeby spędzić jak najmniej czasu w tym miejscu. Capitana okazała się dużo zimniejszym miejscem niż Santa Maria. Na wschodnim wybrzeżu mieszkalismy w zatoce, z każdej strony osłonięci górami przed wiatrem z zachodu. Powietrze stało, Słońce świeciło, nawet wieczory nie były tak chłodne. W Capitanie byliśmy na widelcu. Porywisty wiatr nie pozwalał na spokojny spacer, dlatego tuż po kolacji zwinęlismy żagle i spędziliśmy wieczór na graniu w Tabu i popijaniu wina. Jedno muszę jednak przyznać. Zjadłam tu zajebisty makaron, chyba najlepszy w moim życiu. Prosty, ale miejscowy przysmak – pasta z pomidorami i owocami morza okraszona nutką piwa, widzę to danie oczami wyobraźni prawie codziennie.

Rano oddaliśmy samochody bez żadnych przeszkód. Jak sie okazało, mieliśmy szczęście bo ubezpieczenie nam sie nie przydało. Ostatnie łyki wina na lotnisku, samolot, Modlin, koniec przygody i szara rzeczywistość. Sardynio, będę tęsknić!

Aniaaaa to jest meeeeeega! Będę czytać, śledzić i się ciągle uśmiechać !!!!!!
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Dzieki Madzia, to na razie start up, ale fajnie że się podoba. Dzięki za zainteresowanie 😉
PolubieniePolubienie