Poznając Sydney – czyli jak starsza Sosna zakochała się dwa razy

Od dziecka wiedziałam o rodzinie w Australii, nawet jak jeszcze nie wiedziałam co to za kraj, gdzie leży i jak daleka jest to destynacja. Ciocia choć rzadko przylatywała do Polski i miałam okazję zobaczyć ją tylko raz w życiu, zostawiła po sobie jedną bardzo ważną rzecz – marzenie. Układane kilkanaście razy, wybrakowane już puzzle z Operą w Sydney były ziarnem kiełkującym od dziecka – aż do lutego 2019.

Marzenia często chowają się w naszej podświadomości, a im mniej realne w dzieciństwie, tym częściej pomijane są przez nas w życiu dorosłym. Patrząc na piękny obrazek ułożony z 1000 elementów, wiedziałam że jest to jedna z rzeczy poza moim zasięgiem, nigdy nie brałam pod uwagę tego, że znajdę się pod Operą. Po tym jak odnalazł się nasz Kuzyn i przyleciał dwukrotnie w odwiedziny, uwierzyłam że wszystko jest możliwe, a realizacja zależy tylko od naszego zaangażowania. Pomogło też zaangażowanie rodziny, która wysłała mnie i siostrę jako jedyne przedstawicilki rodu, które postawią stopy na Antypodach.

Myślisz sobie pewnie: kupa kasy, łatwo powiedzieć „zaangażowanie”. Tak, wyjazd do Australii to była największa suma pieniędzy jaką jednorazowo wydałam i mocno nadszarpnęła mój budżet. Były to miesiące wyżeczeń i kombinowania, a przeprowadzka do stolicy i powrotna ucieczka ze złamanym sercem do Mamusi pod spódnicę wypaliła na jakiś czas dość dużą dziurę w moim portfelu i myślach. Jednak nadal nie pozbawiło mnie to chęci dążenia do spełnienia marzeń, a pragnienie ucieczki od problemów nawet je spotęgowała. Wiem, że gdybym nie poleciala ta kasa rozpłynęłaby się w powietrzu i wydałabym ją na głupoty.

W listopadzie tuż po skończeniu 25 lat, stałam się szczęśliwą posiadaczką biletu do Sydney. Nowa miłość sama przyszła chwilę później i uderzyła ze zdwojoną siłą. Nareszcie w moim życiu wszystko ułożyło się jak te puzzle. Dlatego nie warto się załamywać, czasem po prostu trzeba odpuścić a wszystko samo się ułoży. Dziękuję Ciociu za zasianie tego ziarna.

Wracając do Sydney, nie przepadam za zwiedzaniem miast, outdoor to mój konik, miejska dżungla niekoniecznie. W Sydney mieliśmy być jednak tylko 3 dni i nie wyobrażam sobie być w Australii i nie odwiedzić tego miejsca. Plan był dość napięty, dlatego tuż po dojeździe do miasta pociągiem, malowniczą drogą na samym wybrzeżu z niezapomnianymi widokami, udaliśmy się w stronę Sydney Tower.

Wysoka na 309m wieża zapewniała nie tylko piękny widok ale oferowała swoim gościom gamę pamiątek. Wszystkie wyprodukowane zostały w Australii, większość z nich została ręcznie zdobiona, więc stosunkowo cena również jest wyższa od azjatyckich odpowiedników. Jednak polecam zakupić suweniry już tutaj, w całym mieście nie znalazłam sklepu z pamiątkami w lepszych cenach, ostatecznie kupując wszystko na lotnisku. Najbardziej wśród „pamiątek” rozśmieszyły mnie czekoladowe draże, które ktoś chwytliwie nazwał odchodami kangura lub wombata (Kangaroo Poo, Wombat Poo), co prawdopodobnie zwiększyło ich cenę jeszcze dwukrotnie.

Sydney to bardzo drogie miasto, pokusiłabym się o stwierdzenie że niekiedy jest droższe od Nowego Yorku. Cena pamiątek, atrakcji i komunikacji miejskiej na pewno przebija Wielkie Jabłko (dla przykładu magnes na lodówkę Nowy York: 2 USD~7,52zł, Sydney 8 AUD ~20,88zł). Alkoholu lepiej w ogóle nie kupować, ceny z kosmosu (piwo puszka 0,33l ~10,44zł; 0,7l Żubrówki ~161,82zł). Jednak jedzenie w knajpach kosztuje tyle ile w jakimkolwiek mnieście strefy euro.

Odnośnie jedzenia… oprócz steków z kangura i emu, lemingtonów i tym podobnych, Australia nie posiada praktycznie swojej tradycyjnej kuchni. Dlatego wszędzie można znaleźć azjatyckie i włoskie knajpy serwujące przeróżne smaki. Moim ulubionym daniem, które niestety jest rzadko spotykane w Polsce jest singapurska laksa. Miejscowi jedzą ją głownie w upalne dni oraz na kaca. Oba te warunki były spełnione więc spróbowaliśmy „miejscowego” specjału. Mleczko kokosowe, smażone tofu, curry, warzywa, krewetki i 2 rodzaje makaronu, ot i cała laksa. Do tego pikantny sos bez ograniczeń i organizm od razu zaczyna pracować inaczej. Sama Magda Gessler z pewnością by poleciła!

Sydney Tower, New South Wales, Australia
Widok z Sydney Tower, New South Wales, Australia
Czekoladowe draże „kupy”, New South Wales, Australia
Punkt obserwacyjny, Sydney Tower, New South Wales, Australia
Laksa <3, Sydney, New South Wales, Australia

Po dość sytym obiedzie i ostatecznym zażegnaniu kaca, mogliśmy zacząć żyć i ruszyliśmy w dalszą drogę. Zwiedzanie Sydney pieszo jest samą przyjemnością. Główne atrakcje znajdują się mniej więcej w tym samym miejscu, a centrum nie jest aż tak ogromne, żeby się zmęczyć. Jedynie 36 stopni w cieniu i jakieś +50 na słońcu mogło człowieka wykończyć, ale tak jak w przypadku Ameryki, ludzie kochają tu klimę.

Uzbrojeni w bilety poszliśmy w stronę Sydney Harbour, żeby zobaczyć miejscowe Oceanarium. Nareszcie mogłam się przenieść do świata książki Jo Nesbo „Człowiek Nietoperz” i zobrazować sobie sceny z kryminału, ponieważ końcowe rozdziały powieści rozgrywają się właśnie tu w SEA LIFE Sydney Aquarium.

Sama przystań jest bardzo zadbana i czysta. Wszędzie było widać pozostałości po świętowaniu Dniu Australii, które ma miejsce 26 stycznia. Wszędzie przycumowane są jachty prywatne jak i mini promy turystyczne, które dały nam możliwość opłynięcia całej zatoki. W samym Darling Harbour znajdują się bary i biura turystyczne obsługujące wiele obiektów w mieście. Rozciąga się tu widok na Narodowe Muzeum Marynarki Wojennej.

Oceanarium było dobrym miejscem do spędzenia tego upalnego dnia. Niezliczone gatunki zwierząt zapewniały rozrywkę zwiedzającym w każdym wieku. Ryby, pingwiny, meduzy, rafa koralowa to nie wszystko co można tu zobaczyć. Są tu również rekiny, z którymi za odpowiednio wysoką opłatą można wykupić wspólne nurkowanie. W ramach biletu można pogłaskać rozgwiazdę oraz obejrzeć płaszczki robiące głupie miny i tunele podwodne w których można podziwiać świat Oceanu z bliska.

Darling Harbour, Sydney, New South Wales, Australia
Pyrmont Bridge, Sydney, New South Wales, Australia
Szwagier w Darling Harbour, Sydney, New South Wales, Australia
Rafa koralowa, SEA LIFE Sydney Aquarium, Australia
Pingwiny, SEA LIFE Sydney Aquarium, Australia
Meduza, SEA LIFE Sydney Aquarium, Australia
Nemo, SEA LIFE Sydney Aquarium, Australia
Płaszczka, SEA LIFE Sydney Aquarium, Australia
Sosna w SEA LIFE Sydney Aquarium, Australia

Rozgwiazdy, SEA LIFE Sydney Aquarium, Australia

Po wyjściu z SEA LIFE zrobiło się nieco chłodniej i temperatura spadła do 30 stopni, więc poszliśmy złapać chwilę oddechu w naszym airbnb, po drodze zwiedzając China Town.

Wieczorem wybraliśmy się ponownie do portu, na wykupiony tego dnia rejs po zatoce. To było najlepiej wydane 26 dolarów na tym wyjeździe. W cenie napój (w tym piwo) i rejs wieczorową porą. To w ciągu tej godziny zobaczyłam 2 najważniejsze punkty w Syndey: Harbour Bridge i Opera House. Niestety żadne ze zdjęć nie odda tych emocji i uczucia spełnienia które czułam w tamtym momencie. Jakby prom zatonął w tej chwili, umarłabym szczęśliwa.

Te widoki utkną mi w pamięci do końca życia. Most zwany przez miejscowych „wieszakiem” i zachód Słońca nad Operą, potem zmrok i rozświetlone światła miasta… Idealna pogoda, idealna pora dnia, wszystko było idealne jakby Australia wiedziała że przyjeżdżamy. Dopiero jutrzejsze wydarzenia pokazały, że nie był to najpięknejszy dzień życia, przynajmniej dla dwójki z nas.

Pełni pozytywnych emocji, nakręceni na piękno życia, po zakończeniu rejsu poszliśmy na piwko z nalewaka, które mimo ceny 12 dolarów smakowało jak niebo. I tak skończył się kolejny dzień w mieście mylonym ze stolicą.

China Town, Sydney, Australia
Ulice Sydney, Australia
Widok z promu, Sydney, Australia
Sosna na tle „Wieszaka”, Sydney, Australia
Sydney Opera House, Australia
Sydney Opera House, Australia
Sydney Opera House, Australia
Sydney Opera House, Australia
Piwko, Sydney, Australia

To jeszcze nie koniec naszej przygody z Sydney. Rano wstaliśmy, żeby załapać się na przejażdżkę autobusem „Hop-on Hop-off”. Widziałam to już w wielu miastach, ale nigdy nie miałam okazji z tego skorzystać. Cała atrakcja polega na przejażdżce czerwonym piętrusem przy najważniejszych punktach turystycznych. Przy wejściu do busa każdy otrzymuje mapkę i słuchawki, w których po podłączeniu słychać przewodnika. W każdym momencie przejażdżki można wysiadać w celu indywidualnego zwiedzania.

My skorzystaliśmy z całej trasy, po drodze po raz kolejny oglądając „wieszak” z bliska oraz słynną reklamę Coca-Coli w Kings Cross, która wystawiona jest na publiczny widok od 1974 roku. Ostatecznie wysiedliśmy na Bondi Beach, do którego wiodła pełna pięknych kolorowych domków droga. Plaża jest najsłynniejszą w całej Australii, Instagram aż huczy od zdjęć basenów klubu Icebergs. Plażę otaczają liczne sklepiki i butiki z jedzeniem i ciuchami.

Poza opalaniem i relaksem na plaży można próbować swoich sił na rolack lub desce w Skate Parku  lub zrobić wycieczkę nabrzeżem do Bronte Beach. Można również wynająć kajaki żeby popływać po Oceanie. Zatoczka jest mekką dla surferów, których tego dnia była tu masa.

Ulice Sydney, Australia
Barangaroo, Sydney, Australia
Harbour Bridge „Wieszak”, Sydney Australia
Cola-Cola sign, Kings Cross, Sydney
Bondi Road, Sydney, Australia
Bondi Road, Sydney, Australia
Bondi Beach, Sydney, Australia
Sosna na Bondi Beach, Sydney, Australia
Sosna na Bondi Beach, Sydney, Australia
Bondi Icebergs Pools, Sydney, Australia
Bondi Icebergs Pools, Sydney, Australia
Bondi Beach, Sydney, Australia
Bondi to Bronte Coastal Walk, Sydney, Australia
Bondi to Bronte Coastal Walk, Sydney, Australia
Panorama miasta widoczna z autobusu, Sydney, Australia

Ostatni wieczór chcieliśmy spędzić raz jeszcze pod Operą, tym razem dosłownie jej dotykając. Ten cały wypad do Sydney to był dla mnie szok. Jednak była osoba która podwójnie go doznała. Druga Sosna była bardziej emocjonalna, z miejsca zakochała się w Operze, która ostatecznie dała jej nie tylko piękne wspomnienia, ale także… przyszłego męża. Mój przyszły Szwagier, klęknął na jedno kolano i usłyszał „tak”. Jeszcze raz gratuluję!

Starsza Sosna zakochała się 2 razy. Najpierw w Piotrku, potem w Operze. A potem jeszcze kilka razy: w pierścionku, w kolacji z widokiem na przystań, znowu w Operze….

Najśmieszniejsze jest to, że wiedziałam o tym wszystkim już przed wyjazdem, a i tak byłam zaskoczona. Piotruś stwierdził, że zaręczyny pod Operą są „takie sztampowe” i musi wymyślić coś jeszcze lepszego, ale myslę że dla mojej siostry nic lepszego nie istnieje. Może dla miejscowych zaręczyny pod Operą są normą, ale ilu Wy macie znajomych którzy to zrobili? Brawo za odwagę i powodzenia w nowym życiu!

Takim uroczym akcentem nasza nowa młoda para ukoronowała nasz wypad do Sydney.

P.S. Zostałam świadkową 🙂

Nasza czwórka, Sydney Opera House, Australia
Sosna pod Sydney Opera House, Australia
Prom na tle „Wieszaka”, Sydney, Australia
Sosna pod Sydney Opera House, Australia
Druga Sosna zaręczona, Sydney Opera House, Australia
Szczęśliwa młoda para, Sydney Opera House, Australia
Sydney Opera House, Australia
Kolacja zaręczynowa, Sydney Opera House, Australia

Jedna myśl na temat “Poznając Sydney – czyli jak starsza Sosna zakochała się dwa razy

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s